titounenoel2zj6

Kto podjadał w spiżarni?

We dworze państwa Zadorów na Litwie Kowieńskiej przygotowania do świąt Bożego Narodzenia trwały co najmniej przez dwa tygodnie. Trzeba było zaopatrzyć się w wiktuały, szczególnie te do świątecznych ciast i tradycyjnej wileńskiej potrawy – kutii. Był to mak kilkakrotnie zmielony – a musicie wiedzieć, że przed drugą wojną światową nie było jeszcze elektrycznych maszynek do mięsa, które szybko by się z tym uporały. Trzeba więc było ręcznie kręcić korbką, co wymagało dużo czasu. Do zmielonego maku dodawano miód, orzechy, skórkę pomarańczową i rodzynki. Było to bardzo słodka potrawa, chętnie zjadana przez dzieci. Po bakalie, owoce i słodycze udawano się do Poniewieża, bo w rodzinnej Słobódce sklepów nie było.

Zawsze o ile tylko była odpowiednia pogoda, zabierano na zakupy czteroletniego Zygmusia, nazywanego przez wszystkich Zyziem. Była to nie bywała frajda dla dziecka. Rodzice kupowali mu wtedy w cukierni pyszne ciasteczka, ponieważ Zygmuś był wielkim łakomczuchem. Odbierali też wtedy z gimnazjum starszego syna Franka, który niezmiernie imponował Zyziowi posiadaniem mundurka i dorosłością. Niestety, Franek choć bardzo kochał malca, nie potrafił znaleźć z nim wspólnego „języka”. Zbyt duża była między nimi różnica wieku. Chłopiec bawił się więc z rówieśnikami, synami państwa Kudrewiczów. Nie mógł tego jednak robić codziennie, ponieważ dwór sąsiadów oddalony był o kilka kilometrów. Na co dzień opiekowała się nim guwernantka Niemka – panna Helga. Zyzio się jednak nie nudził wcale. Babunia Jadzia umilała mu wolny czas opowiadaniem baśni. Byli też jeszcze czworonożni przyjaciele, dwa wyżły Aza i Azor, a także sroka Mila, straszna złodziejka. Trzeba było chować każdy świecący przedmiot. Dawniej mieszkała w parku, w dziupli starego dębu, ale kiedy piorun uderzył w drzewo, przeniosła się na czas zimowy do kuchni. W dziupli odkryto wówczas magazyn łyżeczek, koralików, a nawet platynową broszkę z brylantami, którą już dawno spisano na straty.

Największym przyjacielem Zyzia był bocian Dyzio. Przed kilku laty wypadł z gniazda i złamał sobie skrzydło. Nie mógł więc odlecieć do ciepłych krajów. Stał się nieodłącznym towarzyszem zabaw chłopca. Wiosna i latem mieszkał na ganku, gdyż nie potrafił dogadać się z kurami i kogutem w kurniku. Na brak jedzenia nie narzekał.
W pogodne dni polował na żaby i myszy, a zima – będąc stałym domownikiem kuchni – karmiony był surowym mięsem. Kiedyś po nieudanej próbie odbicia upolowanej myszy kotu Kajtkowi, zaniechał polowań na domowe gryzonie. Miał również konkurenta w zaskrońcu Niuniusiu, który doskonale radził sobie ze szkodnikami w całym gospodarstwie.
Pewnego razu rozmawiano przy wieczerzy o nadchodzących świętach i podziale obowiązków.
– Jutro z Frankiem pójdziemy na polowanie, bo jak się nie pośpieszymy, to pasztetu z zająca nie będzie. Weźmiemy do pomocy dwóch chłopców stajennych – zarządził ojciec.
– Wspaniale, zaraz wyczyszczę strzelby i przygotuję naboje – zaproponował starszy syn.
– Ja też chcę iść z wami, tatusiu – prosił Zyzio.
– Nie. Jesteś jeszcze za mały. Zrobisz ozdoby na choinkę. Panna Helga ci pomoże. Kupiliśmy kolorowy papier, a słomy u nas nie brakuje. Dopilnujesz też karmienia zwierząt ktoś musi zająć się domem, jak nas nie będzie – poważnym tonem powiedział ojciec.
– Dobrze, ale przed tak ciężką pracą należy mi się dodatkowa porcja deseru – zgodził się chłopiec.
– Masz tu jeszcze jedno ciastko – powiedziała ciotka Teresa.
Zyzio szybko zapomniał o polowaniu. Następne dni mijały mu na przygotowywaniu choinkowych ozdób i zabawy na śniegu. Dzień przed wigilią z lasu przyniesiono piękny świerk i ustawiono w salonie. Chłopiec z zapałem wieszał na nim kolorowe świecidełka, łańcuchy, rajskie jabłuszka, cukierki i pierniki.
W pewnej chwili z kuchni dobiegł krzyk pani Katarzyny, ochmistrzyni dworu.
– Ktoś wyjadł prawie całe rodzynki, a orzechów i migdałów też brakuje. Miodu też mniej w słoiku.
Cała rodzina wraz ze służbą zebrała się w kuchni. Zaczęło się śledztwo.
– Rano jeszcze wszystko było – powiedziała pani Katarzyna.
– Myśmy niczego nie ruszały – odparły panny służące.
– Kiedy poszłam po mąkę na makowiec do spiżarni kręcił się tam Zyzio z całą menażerią, ale ich pognałam – powiedziała Olesia.
Zyzio, słysząc to, schował się za mamusię.
– Chodź tu urwisie. Co masz nam do powiedzenia? – zapytał ojciec.
Chłopiec, zawstydzony opuścił głowę.
– No więc już mamy winowajcę – powiedziała mama. – Tyle razy powtarzałam ci, synku, że nie można nic brać bez pytania.
– Ale, ja pytałem Olesi, czy mogę dostać coś dobrego. Byliśmy z Dudusiem tacy głodni…., a ona powiedziała, abym nie zawracał jej głowy. No to wzięliśmy sobie trochę sami ze spiżarni.
Wszyscy spojrzeli na Dudusia i parsknęli gromkim śmiechem. Dziób bociana oblepiony był miodem z rodzynkami.
– Rodzynki jedli wszyscy i Aza i Azor, sroka i Duduś. Miód im nie smakował. Orzechy i migdały sam zjadłem, bo nie chcieli – tłumaczył się chłopiec.
– Oj, ty łakomczuchu! Uważaj czym karmisz zwierzęta, bo one nie wszystko lubią – zaśmiała się i przytuliła do siebie zapłakane dziecko mama.
Na wieczerzy wigilijnej było, tak, jak zwykle, trzynaście potraw. Nie zabrakło tez kutii, choć tego roku uboższej w bakalie niż zwykle.